ale pani domu zadysponowała kurczaka. - Niedokładnie. Wysłała go do mnie. W przeszłości nieraz ratowałam jej skórę, zawsze mogła na mnie liczyć, nie¬zależnie od wszystkich nieporozumień między nami. Ale Isobelle wolała pozbyć się wnuka, zostawiając go w hotelu. Jego wzrok również powędrował w tym kierunku. Rozluźnił uścisk i zaczął delikatnie wodzić palcem po niebie¬skich żyłach - od palców po nadgarstek. I znowu. I znowu. powiedziałeś, że nie chcesz, aby kogoś rozproszyły moje włosy i... - ... żeby zaczął sobie wyobrażać, jak łaskoczą jego brzuch. Wydało się. - Wydało się już wcześniej - wyszeptała, a potem pochyliła się nad nim. Jej usta były na przemian nieśmiałe, prowokujące i odważne. Wilgotne. I gorące. Bardzo. Wyszeptał jej imię, przyciągnął ją do siebie i pocałował, smakując siebie samego, ich oboje. Rozsunął jej uda i wsunął się między nie. - Boli? - spytała. - Jak cholera. - Może wolałbyś... - Nie. Wiem, czego chcę. Nie dyskutowała z nim dłużej. - Tak - jęknęła. - Tak. Poddała się zupełnie. Zgięła ramiona w łokciach, układając dłonie przy skroniach. Beck splótł palce z jej palcami, chwytając ją mocno. Gdy zaczął się w niej poruszać, patrzyli się sobie w oczy - Jeśli nie chcesz litości, Sayre, powiedz mi, co chciałabyś usłyszeć, a ja ci to powiem. - Nie musisz nic mówić, tylko... - Tylko co? - Wejdź we mnie głęboko. - Jestem głęboko. Tak głęboko, że się zgubiłem. Co jeszcze? - Proszę... - Wygięła szyję i zagryzła dolną wargę. Beck poczuł, że jej ciało zwiera się wokół niego niczym pięść. Obserwował, jak fala zbliżającego się orgazmu rozlewa się rumieńcem na jej piersiach, jak twardnieją brodawki, Nasłuchując jej gwałtownego oddechu, wyczuł, że jest już blisko. Wtedy przysunął się bliżej i zaczął poruszać biodrami, wykonując małe, rytmiczne koliste ruchy. - Proszę co, Sayre? - O Boże! - Co? - Przytul mnie - zawołała bezradnie. I Beck zrobił to, o co prosiła. Okrył ją swoim ciałem, pozwalając, by poczuła jego ciężar. Wtulili się w siebie tak mocno, że ich ciała zaczęły pulsować razem, a ich serca bić unisono. Później Sayre zasnęła wtulona w jego szyję, z dłonią spoczywającą ufnie na piersi, rozgrzewając skórę swoim oddechem. Beck oparł brodę o jej głowę i wpatrzył się w sufit. Chciał wykochać z niej cały ten ból - Huffa, aborcję, Clarka Daly'ego, wszystko. Chciał wyrwać to z jej pamięci, żeby wreszcie zaznała spokoju i zadowolenia, może nawet radości. Chciał dać jej choć jedną oślepiającą chwilę życia bez śladu gniewu i żalu. I przez te kilka chwil miłosnego zapamiętania myślał, że może mu się to udało. Teraz jednak, kiedy tak leżał, obserwując wirujące łopaty wiatraka pod sufitem, zadawał sobie pytanie, czy aby na pewno to on był osobą obdarzającą. 33 Huff siedział właśnie na ganku frontowym, pijąc poranną kawę, kiedy przed dom zajechał Rudy Harper w służbowym wozie. Wysiadł, niosąc pod pachą jakieś zawiniątko. Zbliżył się niepewnym krokiem. - Wcześnie zacząłeś, jak na niedzielny poranek - zauważył Huff. Wspięcie się po schodach zdawało się pozbawić Rudego wszystkich sił. Jego twarz ukryta pod rondem służbowego kapelusza zrobiła się szara. Szeryf wszedł na ganek i zdjął nakrycie głowy. Powiesz mu wtedy, że to prawda, czyż nie? Natychmiast wytrzeźwiała, jakby ktoś chlusnął jej w twarz kubłem zimnej wody. Przestała być rozmarzona i nasycona. Nigdy nie widział jej tak czujnej. - Dlaczego wujek Rudy miałby mnie zapytać o coś takiego? O Chryste, George się dowiedział. - Nie, nie. To nie ma nic wspólnego z George'em. - Delikatnie masował jej ramiona. - Chodzi o mnie. O nas. Próbuję uzyskać rozwód, Lila. Kiedy mi się uda, chciałbym porozmawiać z tobą o przyszłości. O naszej wspólnej przyszłości. Wiem, że jest może zbyt wcześnie, żeby żądać od ciebie poważnej deklaracji, zwłaszcza że wisi mi nad głową ta sprawa ze śmiercią Danny'ego, jednak wszystko się wkrótce wyjaśni. Jak szybko, będzie to zależało od tego, co powiesz Rudemu na temat ostatniej niedzieli. W ten sposób uzależnił ich wspólną przyszłość od jej decyzji. Dyskretnie obarczył ją odpowiedzialnością za to, co może się zdarzyć, a jednocześnie zasugerował możliwość małżeństwa. Aby przypieczętować umowę, pochylił się i pocałował ją w czoło. - Mogę na ciebie liczyć, prawda? - Oczywiście, Chris. - Wiedziałem o tym. - Pocałował ją delikatnie w usta, wypuścił z objęć i pomógł wsiąść do samochodu. Lila zapaliła silnik, a potem uśmiechnęła się do niego. - Możesz liczyć na to, że zadbam o Lilę. Chris poczuł, jakby wymierzyła mu policzek. - Co? - Wyraźnie uważasz mnie za głupią gęś. Jesteś świetnym kochankiem, Chris, ale to jedyna rzecz, dla której cię znoszę. George nie jest nikim specjalnym, ale mnie uwielbia. W moim domu jestem księżniczką. W twoim znajdę się pod władzą Huffa i stanę się nic nieznaczącą, zdradzaną żoną. Jeżeli zaś chodzi o ten bałagan ze śmiercią twojego brata, to twój problem, kochanie. Radź sobie sam. 21 Telefon Becka zadzwonił, gdy wchodził po schodach na ganek domu Hoyle'ów. Odebrał, wysłuchał informacji, przeklął pod nosem, a potem zapytał: - Kiedy? - Około godziny temu - odparł Rudy Harper. - Czy potrafił to wyjaśnić? - Nie. Na tym polega problem. - W porządku, Rudy. Dziękuję, że dałeś mi znać. Zadzwonię do ciebie. Beck przerwał połączenie i wszedł do środka. Obszerny korytarz był ocieniony i wyciszony, jak gdyby dom odbywał właśnie drzemkę. W bibliotece nie było nikogo. Beck znalazł Huffa w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu: w oranżerii Laurel Lynch Hoyle. - Co ty tu robisz? - Mieszkam tutaj. - Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Jestem trochę roztrzęsiony. - Właśnie widzę. Idź, nalej sobie drinka. - Dzięki, ale lepiej będzie, jeśli się powstrzymam. - Musisz zachować klarowny umysł? - Coś w tym stylu. - Siadaj. Nakręcasz się bardziej niż którykolwiek z moich znajomych. Beck opadł na jeden z ratanowych foteli, które stały w oranżerii. Zachodnia strona nieba, na - Tak. Naprawdę znalazłem się w ciężkim położeniu. - A jak myślisz? - Tammy machnęła trzymaną w ręku kanapką. - Jem kolację. Milczał przez chwilę, wreszcie postanowił odpowiedzieć. - On nie jest pani krewnym. Powiedział, że pracuje dla rodziny i że to bardzo ważne, chce skontaktować się z panią jak najprędzej. - Nie mam ochoty rozmawiać z nikim, kto pracuje dla mojej rodziny. Są jakieś inne wiadomości? Czy nie dzwonił przypadkiem pan Taylor? Obiecał mi na jutro te lambrekiny. - Chodzi o pani brata. Nie żyje. Sayre zatrzymała się tuż przed drzwiami gabinetu. Przez długą chwilę wpatrywała się przez rząd okien w most Golden Gate. Tylko sam szczyt rdzawoczerwonych filarów wystawał ponad gęsty dywan mgły. Woda w zatoce była szara, zimna i wzburzona, jakby targana złymi przeczuciami. - Który? - spytała, nie odwracając się. - Który co? - Brat. - Danny. Danny, który dzwonił do niej dwa razy w ciągu ostatnich kilku dni. Danny, z którym nie chciała rozmawiać. Sayre odwróciła się do swojej asystentki. Julia spoglądała na nią ze współczuciem. - Twój brat Danny umarł dziś rano, Sayre. Pomyślałam, ze powinnaś się o tym dowiedzieć bezpośrednio, nie przez telefon. Sayre westchnęła ciężko. - Jak? - Wydaje mi się, że powinnaś o tym porozmawiać z tym całym Merchantem. - Julia, proszę cię. Jak umarł Danny? - Podobno popełnił samobójstwo - powiedziała łagodnie Julia. - Przykro mi. To wszystko, co powiedział pan Merchant - dodała po chwili. Sayre powędrowała do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi. Słyszała, jak w sekretariacie kilkakrotnie rozlega się dzwonek telefonu, jednak Julia nie przełączyła żadnych rozmów, zakładając, że Sayre potrzebuje nieco czasu, by zebrać myśli i oswoić się z nowiną. Czy Danny dzwonił do niej, żeby się pożegnać? Jeżeli tak, to czy potrafi żyć z poczuciem winy, że odmówiła rozmowy z nim? Po godzinie Julia zapukała cicho do gabinetu. - Wejdź, proszę - zawołała Sayre. - Nie ma sensu, żebyś zostawała tu dłużej - powiedziała, gdy Julia otworzyła drzwi. - Idź do domu. Poradzę sobie. Asystentka położyła na biurku kartkę papieru. - Mam jeszcze dużo roboty. Jeśli będziesz mnie potrzebować, wezwij przez interkom. Czy mogę ci jakoś pomóc? Sayre pokręciła głową. Julia wycofała się z gabinetu, zamykając drzwi. Na pozostawionej przez nią kartce widniała data i miejsce pogrzebu. Wtorek, jedenasta rano. Sayre nie była zaskoczona, że uroczystość zorganizowano tak szybko. Huff nie lubił tracić czasu. Wraz z Chrisem nie mogli się pewnie doczekać, żeby mieć to za sobą. Pochować Danny'ego i jak najszybciej wrócić do normalnego życia. Sayre również odpowiadał dzień pogrzebu. Zapobiegał zbyt długim rozważaniom na temat wzięcia udziału w ceremonii. Nie mogła w nieskończoność odwlekać podjęcia decyzji. Wczoraj rano złapała samolot do Nowego Orleanu, z przesiadką w Dallas-Fort Worth. Przyleciała na miejsce późnym popołudniem. Przespacerowała się do Dzielnicy Francuskiej, zjadła obiad w barze gumbo i zatrzymała się w hotelu Windsor Court, gdzie mimo komfortu spędziła bezsenną noc. Nie chciała wracać do Destiny. Nie chciała. To głupie, ale obawiała się wpaść w sidła, które ją tam uwiążą, na zawsze pozostawiając w łapach Huffa. Nadejście świtu nie przyniosło ulgi. Wstała, ubrała się w czarną pogrzebową garsonkę i - Jeśli on trzyma w swoich rękach to, co myślę, że trzyma... - Tammy urwała, ponieważ łzy wzruszenia dławiły ją w gardle. - To pan jej nie zna?! Nie wie pan, kogo pan zatrudnił do opieki nad Henrym? Dziwne. Przez tyle lat nie płakała, a odkąd spotkała Marka, co chwilę ulegała wzruszeniu. Jak to możliwe? Przecież nic o nim nie wiedziała - tyle tylko, że został księ¬ciem regentem w jakimś małym, lecz uroczym europejskim księstwie, a jego przyjaciółka Ingrid nie przepada za dzieć¬mi. On sam chyba też nie, ale... Ale jego maleńki krewny chyba niespodziewanie odnalazł drogę do serca Jego Wysokości. Zjadł śniadanie, stojąc w oknie, by móc odprowadzić wzrokiem Tammy. Szła w stronę najbliższego zagajnika sprężystym krokiem i nawet się nie obejrzała. Na ramieniu niosła piłę łańcuchową.
- Ale dlaczego ja? Kiedy Mały Książę znowu pojawił się na swojej planecie, Róża była tym mile zaskoczona, ale starała się tego nie - Mam jednoosobowy namiot, śpiwór, szczoteczkę do zębów i zapasy na dwadzieścia cztery godziny - odpowie¬działa, gdy ją o to spytał. - To mi wystarczy.
- Przyjeżdża taki do miasta grzechu, to chce mieć fotę z miejsca zbrodni. - Wiem, ale Howardowie i ich znajomi są dość wyrozumiali. Proszę ją nauczyć - Chcesz, żebym się przekonała, że powinieneś ożenić się z Lex.
— Nic się nie stanie, jak raz pójdą spać nieco później. Klara uśmiechnęła się, odgarniając mu włosy z czoła. Oddychała coraz szybciej, co oznaczało, że zaraz dozna spełnienia. Bryce pomyślał, iż nic ich już nie rozdzieli. Przyspieszył ruchy, a Klara objęła go mocniej udami. - Zdumiewające. Kiedy pomyślę, ile czasu straciłem w młodości na wkuwanie
- Wyjeżdżam. Natychmiast - powiedział po chwili nieswoim głosem. - Bo wśród tych róż nie było ciebie. Ty jesteś... - Skąd wiesz?! Tammy odruchowo rzuciła okiem i zamarła. Mark uśmiechnął się tak, że jedna odpowiedź nasunęła się sama. Dla samego tego uśmiechu byłoby warto... Od dwudziestu czterech godzin zadawał sobie pytanie, jakim cudem siostra Lary może pracować gdzieś w głębi buszu. Gdy usłyszał to od prywatnego detektywa, nie chciał mu uwierzyć. - Ty sam - odpowiedział pogodnie Mały Książę. - Nie lubisz siebie?